21 sierpnia 2014

Sherlock Frankenstein

Wczoraj Sherlock postanowił pobawić się w doktora Frankensteina. Nie, serio.
Chociaż podejrzewam, że to nazwisko niewiele mu mówi, pewnie nawet jeśli czytał książkę, już dawno usunął ją ze swojego dysku twardego. Bękart.

W każdym razie, to był dzień jak codzień, budzę się rankiem słysząc skrzypce i wyczuwając lekki, dość dziwny zapaszek, ale to akurat nic nowego na Baker Street, więc zbytnio się nie martwię. Powolutku się ubieram, idę siku, wykonuję inne poranne czynności, o których chyba nie wypada pisać na blogu. Nie słychać żadnych eksplozji, więc poranek zaliczam do udanych. Teraz tylko poranna kawa i tost z dżemem, w ogóle będzie idealnie. Prawda?

Otóż nie.

Schodzę sobie na dół, zadowolony, przeciągam się na schodach. Wchodzę do kuchni (w której często widuję różne rzeczy, do których już się przyzwyczaiłem. Jestem pragmatyczny. Przyzwyczajam się do tego, czego nie mogę zmienić. Pragmatyzm. Brzmi lepiej niż "niezrównoważenie psychiczne".), i co widzę? Cholerną wiewiórkę.
Leżącą na kuchennym stole. Podłączoną do różnorakich elektrod. Prawdziwych. Myślę sobie "jasny holender, co on kombinuje?", ale przecież nie powiem tego na głos, bo już się nauczyłem, że jeśli Sherlock zobaczy na mojej twarzy obrzydzenie czy coś podobnego, natychmiast wykombinuje coś jeszcze gorszego. Taki już jest, nic nie poradzę. (Jak mówiłem, pragmatyzm.) Więc zachowuję stoicki spokój i pytam go, co robi. Wciąż jeszcze się łudzę, że może, bo ja wiem, chce upiec wiewiórkę na obiad, i próbuje różnych sposobów. (Ten dziwny smrodek to było futerko, drogą wyjaśnienia. Lekko przysmażone.) A on do mnie:
- Przecież to oczywiste.
(Nie muszę chyba dodawać, jak bardzo nienawidzę tych słów, no nie?)
Ja na to:
- Cóż, mam kilka pomysłów, ale wolałbym usłyszeć to od ciebie.
A on, najspokojniej w świecie:
- Próbuję ożywić wiewiórkę, John. - I obdarza mnie tym swoim spojrzeniem, które mówi "jakim cudem dajesz radę iść przez życie z takim mózgiem".

Zatkało mnie.
No, a Was by nie zatkało? Litości.

Nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, zaczynam chyłkiem odczepiać te cholerne elektrody, korzystając z tego, że Sherlock odwrócił się do mnie plecami, i pytam o wyniki. A on macha tym swoim smyczkiem i mówi:
- Och, jeszcze nie wiem. Dopiero czekam.

Jeszcze nie zauważył, że troszeczkę jakby... udaremniłem jego eksperyment.
Co prawda nie wierzę, by się udał, ale gdyby... wolę unikać zombie-wiewiórek w naszym mieszkaniu. Jeden Sherlock mi wystarczy, dziękuję bardzo.

2 komentarze:

  1. O MÓJ BOŻE! To jest genialne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, nie takie genialne, kiedy to na Twoim stole leży wiewiórka. Wtedy geniusz Sherlocka staje się lekko męczący.

      Chyba że mowa tutaj o moim talencie pisarskim, wtedy muszę się z Tobą zgodzić. Bardzo dziękuję, będę o tym pamiętał, kiedy S znów będzie na mnie narzekał.

      Usuń

Narzekasz na Sherlocka? High five!